Po prostu Chicago
I fell in love again
all things go, all things go
drove to Chicago
all things know, all things know…
Od tej piosenki Sufjana Stevensa zaczyna się nawet film z mojego ślubu, ale nie będę przedłużała wpisu wyjaśnianiem, dlaczego do Stanów/Chicago/wymian międzynarodowych mam szczególny sentyment.
Będzie o mieście, a nie o weselu!
W Chicago zakochałam się jeszcze zanim wsiadłam na pokład samolotu. Kiedy tylko dowiedziałam się, że jadę na rok na studia za granicę (do Stanów, wow!), przeszperałam internet w poszukiwaniu najlepszych przewodników po mieście. Na imprezie pożegnalnej dostałam od znajomych jeden w wersji książkowej. Schodziłam wzdłuż i wszerz bibliotekę uniwersytecką i mogłabym pobierać opłaty za wskazywanie drogi do półki z literaturą amerykańską i książkami Longina Pastusiaka. Film promocyjny ze strony internetowej miasta pokazałam rodzicom dwadzieścia razy, a sama obejrzałam go co najmniej siedemdziesiąt (mimo że nie trzymał w napięciu bardziej niż polskie komedie romantyczne).
W końcu postawiłam stopę na amerykańskiej ziemi. W dżinsach, zielonym sweterku, z jaskrawoniebieską walizką i towarzyszem doli i niedoli Radkiem u boku. Taksówkarz przywitał nas ciepło i serdecznie – Welcome to America!, po czym za 50 dolarów zawiózł na docelowe miejsce pobytu (jak się okazało, te 50 dolarów nie było wyrazem szczególnej serdeczności…).
I tam zaczęłam przygodę z miastem na dobre. Na przedmieściach (no, nie do końca, ale N Kimball Avenue do centrum na pewno się nie zalicza;) i w downtown. W Starbucksie i coffeehouse’ach. W naziemnej kolejce, która tak hałasowała, że w Polsce na pewno inspektor od tego i owego próbowałby ją zlikwidować. Na Michigan Avenue oraz w sklepach i marketach wszelkiej maści, w których za dolara można było kupić roczny abonament skarpetek, a za piętnaście – spódnicę Ralpha Laurena. Na pierogach w polskiej dzielnicy z hiszpańskim znajomym z uniwersytetu i na amerykańskim cheesecake’u z polskimi przyjaciółmi w The Hancock.
Podobno w latach 80. XIX wieku mówiono, że „Chicago jest najbardziej amerykańskim z miast i aby poznać Amerykę, trzeba je zrozumieć”.
Właściwie dlaczego miałabym się z tym nie zgodzić;)
I to by było na tyle. Na zakończenie jeszcze jedna piosenka. Petula Clark śpiewała tak:
When you’re alone and life is making you lonely
you can always go Downtown
When you’ve got worries, all the noise and the hurry
seems to help I know, Downtown
Just listen to the music of the traffic in the city
Linger on the sidewalk where the neon signs are pretty
How can you lose?
I ten tekst wyraża zarówno mnie, jak i Chicago. Amen!
PS. Ależ się zrobiło sentymentalnie!
https://skoknablog-zingtravel.fb.adcode.pl/widget/index/id/4fba08a6c566582177000003
Comments
4 Komentarze to “Po prostu Chicago”Trackbacks
Check out what others are saying...-
[…] Od 1982 r. wszyscy rycerze rodzą się w firmie R.S. Owens & Company w Chicago. […]
-
[…] pochodziła jej matka). W 1951 roku powróciła do USA, a w 1956 roku przeprowadziła się do Chicago. Pracowała jako niania. Nic szczególnego, ale w tamtych czasach kobietom trudniej było dostać […]
No ale chyba Pateczko przyznasz ze było wiecej tej doli niż niedoli – nie wspominając niefortunnego otwarcia sezonu w McDonalds 🙂
Zdecydowanie więcej było doli (przynajmniej póki były dolary:)
A o McDonaldzie i otwarciu sezonu na pewno jeszcze napiszę! 🙂