Wszystkie odloty Cheyenne’a
Popis genialnego aktorstwa. Zabawna i urocza historia. Tak piszą o filmie krytycy i widzowie z całego świata (ci, którzy widzieli „Odloty…” już jakiś czas temu, my musieliśmy czekać na polską premierę do dzisiaj).
I ja tam byłam, i film widziałam (tylko wina nie piłam), ale też mi się spodobało. Sean Penn nie do poznania (patrząc na fryzurę i krwistoczerwoną szminkę – trudno się dziwić). Niesamowita historia umiejscowiona częściowo w irlandzkim zamku bohatera, częściowo w Ameryce (a gdzie konkretnie? W całej Ameryce, jakby pewnie powiedział nasz prezydent). Na tyle niesamowita, że warto zainwestować kilkanaście złotych i zobaczyć to na dużym ekranie.
To teraz w skrócie, o co chodzi: główny bohater, Cheyenne, to mocno ekscentryczny rockman na muzycznej emeryturze. Maluje paznokcie na czarno i grywa z żoną-strażakiem w pelotę w przydomowym basenie, w którym nie wiedzieć czemu nigdy nie było wody. Mówi wolno, szeptem, za to prawie zawsze z przekąsem. Poza momentami, kiedy diagnozuje u siebie depresję. Kiedy umiera jego ojciec, Cheyenne wybiera się w podróż do Stanów, gdzie czeka na niego spore wyzwanie: odnalezienie Niemca, który ponoć znęcał się nad jego tatą w obozie w Auschwitz.
Z racji moich zainteresowań najbardziej spodobało mi się przemierzanie Ameryki razem z głównym bohaterem. Kino drogi, klasyka USA: motele na pustkowiu, typowe diners, wielkie samochody pożerające wielkie ilości benzyny, przemówienie Obamy i mecz NFL gdzieś w tle, atrakcje turystyczne typu największa sztuczna pistacja na świecie.
I muzyka. Rewelacyjna. W filmie pojawia się David Byrne z zespołu Talking Heads, który wykonywał tytułową piosenkę „This must be the place”.
I jeszcze teksty. „Nie próbuję odnaleźć siebie, przecież jestem w Nowym Meksyku, a nie w Indiach” – takich absurdalnych, dowcipnych, ciętych wypowiedzi jest sporo.
A sposób, w jaki główny bohater się śmieje – bezcenne!
Najlepsza scena? Chyba ta, w której Cheyenne ulega namowom małego chłopca i wspólnie wykonują wspomniany przed chwilą utwór. To tuż przed odegraniem tego kawałka bohater mówi, że to nie on śpiewał z Mickiem Jaggerem, tylko Mick Jagger z nim. Niech żyje skromność!
Największy minus? Polskie tłumaczenie tytułu – ktoś chyba żartował… I może jeszcze zbyt wolno rozkręcająca się akcja, ale to przecież nie „Bad Boys”;)
Film otrzymał jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień festiwalu w Cannes. W materiałach prasowych wyczytałam: „Odloty…” to mieszanka fantastycznego humoru i gorzkiej ironii tworzy w filmie prawdziwie rockandrollowy emocjonalny koktajl”. Zaiste!
W związku z tym, że w kwestii kinematografii ekspert ze mnie nie najwyższej klasy (na przykład lubię musical „Mamma Mia!”, Jersey – wybacz), o opinię zapytałam innych.
Wojtek: Nie w moim stylu. Abstrakcyjny.
Widzicie, skoro widzowie mają na jego temat tak różne zdanie, to musi być coś nietypowego;) Oznacza to, że jakiś procent publiczności (pewnie całkiem pokaźny) przy napisach końcowych będzie zawiedziony, zdziwiony, może trochę zniesmaczony. Ja polecam.
Któryś z recenzentów napisał, że „wątpliwe jest, iż kiedykolwiek powstanie film podobny do tego”. Zgadzając się z nim, zakończę. Dobranoc! Tylko niech Wam się Sean Penn w czarnej peruce nie przyśni!