Oczy wuja Sama

Jestem zawiedziona. Świeżutka niczym donut w ręku amerykańskiego policjanta książka Bartosza Gardockiego miała być przewrotną relacją z podróży po Stanach, obalającą mity i ukazującą drastycznie inny niż w hollywoodzkich filmach obraz USA.

Nie jest ani aż tak przewrotna, ani aż tak drastyczna.

Autor wrzuca granat do cukierkowego świata rodem z odrealnionego „Beverly Hills 90210” – czytamy w opisie z tyłu książki. Nieprawda. Autor jest zachwycony Stanami, tym, ile rewelacyjnych widoków, nowych znajomości i możliwości oferuje; a że krytykuje politykę Busha i podejście rządu do weteranów wojny w Iraku czy Afganistanie (jak i podejście weteranów tej wojny do rządu); że negatywnie wyraża się od uzależnionych od hazardu, którzy niszczą swoje życie? Gdzie tu granat? Zdrowy rozsądek, całkiem słuszna opinia. To nie krytyka Ameryki jako takiej (a może się mylę?).

Jednocześnie cieszę się, że ten granat nie rozszalał się za bardzo, bo zawsze lepiej czytać o tym, co ciekawe, wielkie, fascynujące i zapierające dech w piersiach niż o tym, że Ameryka jest na dnie.

„Oczy wuja Sama” to pełne emocji zapiski polskiego studenta z podróży po USA i wakacyjnej pracy w kasynie – i takim właśnie językiem są pisane: nieco rozgorączkowanym, pełnym ach i och i skrajnych porównań. Po głównej nagrodzie za najlepszy reportaż z podróży National Geographic Traveler spodziewałabym się bardziej wyrafinowanego stylu. Ale żeby nie zarzucono mi jakże dalekiego Amerykanom pesymizmu i negatywnego nastawienia, teraz będzie o zaletach „Oczu wuja Sama”, a do krytyki wrócę później ;).

Największy plus? Książka jest bogato ilustrowana zdjęciami nie tylko głównych atrakcji turystycznych Stanów, ale i mniej znanych tras. Ze względu na zainteresowanie narzeczonej autora, jest w niej też sporo obrazków niedźwiedzi, jelonków i innych przedstawicieli amerykańskiej fauny. Robią wrażenie. Bo jak wielu z Was miało okazję oglądać na żywo stado mustangów na wolności albo wdzięcznie pozującego niedźwiedzia czarnego?

I piękna okładka. Pomalowany stars and stripes wysłużony, amerykański samochód, z nieodłącznym „I love USA”. Do tego wypisany niczym na szyldzie saloonu tytuł.

To, co urzekło mnie najbardziej, to relacje z niebezpiecznych wędrówek po takich miejscach jak najmniej uczęszczany szlak parku narodowego Zion, gdzie autor o mały włos nie został uwięziony na noc w lesie pełnym drapieżników pokroju pumy czy tarantuli.

I fragmenty, w których czuć ducha historii. O tym, jak Korczak Ziółkowski, a obecnie już jego synowie, tworzyli i tworzą gigantyczną rzeźbę indiańskiego wodza – Szalonego Konia. O tym, jak wyglądają miasteczka rodem z serialu Dr. Quinn, takie, w których czas się zatrzymał…

Ciekawie dowiedzieć się także, jak wygląda praca w kasynie od kuchni.

Ale żeby nie było zbyt słodko, wrócę do wątku stylistycznego. Przez pierwsze 150 stron naprawdę brnęłam z trudem i lekkim zniechęceniem. Widać pióro debiutanta, który chce powiedzieć wszystko od razu. Czasem bliskie grafomanii (niestety). Stąd mnóstwo ozdobników i rozdmuchanych do granic możliwości określeń: recepcjonistka w żeńskim akademiku ma „dwa czarne oczka, ciasno osadzone pośrodku okrągłego oblicza koloru wygotowanego indyczego mięsa” i „przenikliwy wzrok wściekłej wiewiórki amerykańskiej (a la Chip’n’Dale)”; opis reakcji mężczyzny na widok włoskiego samochodu też jest przesadzony: „ciepło uderza dreszczem poprzez kark do głowy, na siatkówce jego oka da się zauważyć pęknięte, czerwone naczynka, następnie przechodzi on w fazę głupawki, nogi miękną w kolanach i dopiero potem z ust wydobywa się (w zależności od tego, jakie emocje zdominował testosteron – zachwyt lub zazdrość) ciche westchnięcie albo dziki ryk”.

Jest też taki fragment, gdzie nagromadziła się masa porównań do bolących zębów czy wybitych jedynek – aż zaczęłam się zastanawiać, czy autor nie jest przypadkiem z zawodu stomatologiem…

Pojawiają się też teksty, które przystoją licealiście, ale nie dobremu reporterowi – jak np. „Jej Tragicznowatość, Jej Najjaśniejsza Żenada – niejaka Paryż Hylton, (…) brakuje tu jeszcze pani Jolanty Rutowicz. Wieś tańczy i śpiewa. (…) Jak na odpuście w Pcimiu Górnym”.

Może jest grupa czytelników, którym takie plastyczne opisy przypadną do gustu, ja wolę bardziej subtelny język…

Jednak mimo tego przerostu formy nad treścią, i tak zawsze dobrze siegnąć po taki reportaż, wrócić w wyobraźni do znanych sobie miejsc – albo tych, które dopiero chciałoby się odwiedzić. Na taką wycieczkę do Ameryki, zwłaszcza bez wizy, wybrać się nie zaszkodzi. Ale „Oczy wuja Sama” to nie będzie pozycja numer jeden w mojej amerykanistycznej biblioteczce.

Oczy Wuja Sama

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 480 s.
Oprawa: Miękka ze skrzydełka
Wymiar: 145×205 mm
ISBN: 9788375068641

Reklama
Comments
2 Komentarze to “Oczy wuja Sama”
  1. Ola pisze:

    Bardzo przydatna recenzja! Dzięki.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: