Delicje po amerykańsku

Były muffiny, teraz pora na delicje. Ale nie takie zwykłe, z galaretką, którą w dzieciństwie zawsze zostawiało się na koniec, tylko „Delicje ciotki Dee”, które stanowiły jedną z inspiracji do stworzenia tego bloga. Aż do teraz ani słowem nie podziękowałam za tę książkę autorce, Teresie Hołówce – dlatego najwyższa pora na reklamę!

Spokojne miasteczko Midwestu, czyli Środkowego Zachodu USA – to jeden z wielu światów Nowego Świata. Dla Europejczyka okazuje się egzotyczny. Jest to książka dla wszystkich, którzy Stanów nie znają, oraz dla tych którzy chcieliby je sobie przypomnieć – czytam w opisie wydawcy. I dodaję: oraz dla tych, którzy podczas pierwszej wizyty w USA tak jak autorka uśmiechali się na widok równo przystrzyżonych trawników, zastanawiali nad fenomenem garage sales i uczyli się obsługi amerykańskiej wtyczki czy spłuczki w toalecie.

Akcja dzieje się w latach 80. i czytając dziś „Delicje…” już nie wszystko szokuje tak, jak szokowało pewnie pierwszych czytelników. Wciąż jednak jest inaczej, bo „amerykańsko”.

Są to zapiski z trzydziestu miesięcy spędzonych w Stanach Zjednoczonych. Lecz nie będzie w nich mowy o kampaniach wyborczych, knowaniach „jastrzębi”, trendach społecznych, nowych pomysłach lewicowców i prawicowców, slumsach i bezrobociu. Nie będzie też w nich opinii kół intelektualnych, problemu rasowego i chicagowskiej Polonii, kontestatorów, milionerów, sekt religijnych, Indian i mafii – zostajemy uprzedzeni we wstępie. Co w zamian?

W zamian dostajemy solidną porcję opowieści o życiu codziennym w małym miasteczku USA, okraszoną niewymuszonym humorem, bo opartym na autentycznych zachowaniach mieszkańców, czasem odległych mentalnie Europejczykom w stopniu nie mniejszym niż Papuasi.

Czytamy o tym, jak sedes napełniony wodą po brzegi stał się sprawcą posądzenia znajomej bohaterki o kradzież, o tym, w jaki sposób zamawiać kawę w „dinersie”, jak nie przestraszyć się młynka w zlewozmywaku, jak zrozumieć zawiłości small talków… Krótko mówiąc, jakie trzeba zapłacić frycowe po wylądowaniu w obcym kraju. Tak chyba czuje się Eskimos przeflancowany nagle na Hawaje.

Niezwykle ciekawe są też wyjaśnienia odwiecznych pytań i stereotypów, takich jak ten: dlaczego wszyscy (!) Amerykanie są grubi? Nowo poznany kolega autorki tłumaczy jej: Żremy wszyscy, żremy w nocy i w dzień, trzeba mieć masę hartu ducha, żeby nie żreć, żarcie jest wszędzie, nie ma nawet zebrań parafialnych bez małej przekąski. Wiesz, po czym najłatwiej poznać cudzoziemca? To taki, co idzie pasażem handlowym albo siedzi w kinie i nie rusza bez przerwy gębą.

Albo dlaczego Amerykanie mają takiego hopla na punkcie gigantycznych samochodów, które żłopią masę paliwa.

Albo dlaczego zestawienie: kraciaste spodnie od piżamy i elegancka bluzka z kołnierzykiem nikogo nie dziwi.

Jest też sporo o wielokulturowości, którą spotyka się tam na każdym kroku.

O powierzchownej religijności i o tym, jak wygląda spowiedź w „nowoczesnym” rycie.

O amerykańskiej służbie zdrowia i o tym, ile to wszystko kosztuje.

I o amerykańskiej przedsiębiorczości. Jeżeli kładziesz się na leżaku, wiedząc dobrze, że niedaleko można coś tanio nabyć, po prostu grzeszysz.

Wszystko napisane dowcipnie, bardzo dokładnie, bardzo dynamicznie – czyta się z przyjemnością.

Zdjęcie pochodzi z tego bloga

Podczas lektury niezły ubaw będą mieć nie tylko amerykanofile tacy jak my, ale i ci, którzy myślą tak, jak George Bernard Shaw kiedyś powiedział: że 100-procentowy Amerykanin jest w 99 procentach idiotą. Wiele zabawnych historyjek utwierdzi ich w tym przekonaniu, a także w tym, że jednak w Polsce żyje się o wiele lepiej i po co w ogóle starać się o wizy, stać w kolejce jak za komuny, i że USA to nas wcale a wcale nie szanują, a my to dla nich tacy przyjaciele, tacy sojusznicy…

Ale my, US-lovers, do tej grupy nie należymy;). I ja widzę raczej tę drugą stronę medalu, czyli przedsiębiorcze dzieci, które jeszcze zanim pójdą do szkoły, zarabiają swoje pierwsze centy (a nawet dolary) i jako mali skauci uczą się więcej o społeczeństwie niż my w trakcie studiów.

W sieci trafiłam na liczne recenzje tej książki, w większości wychwalające dowcip i trafność porównań autorki – ale nie tylko. Moją uwagę zwróciła jedna, która sporo miejsca poświęciła ostatniej części wspomnień:

Przeczytawszy „Delicje…” po raz pierwszy, mogłam powiedzieć jedno: że nigdy, przenigdy nie zamieszkałabym w tym kraju; czytając zaś ostatni rozdział, będący czymś w rodzaju futurystycznych rozważań „co by było, gdyby moje osiedle znalazło się w USA”, nie byłam skłonna uwierzyć, że satyryczna prognoza zmieni się w rzeczywistość. Tymczasem doczekaliśmy się: bułek o smaku waty i obrzydliwych lepko-słodkich ersatzów zastępujących ciastka, dżemy, etc., i nadawanych w porze kolacji reklam prezerwatyw, podpasek albo środków na wzdęcia, i firm-oszustów oferujących „nadzwyczajne okazje”, i testu maturalnego, w którym uczeń otrzymuje punkty wyłącznie za użycie przewidzianych przez autorów określeń, porównań, itd., i wtórnego analfabetyzmu, i mody na diety „całkiem-bez-tłuszczu” albo „samo-sadło”, itp., itd., itp. … Na litość Boską! – chciałoby się zakrzyknąć – czyż „Delicje ciotki Dee” to nie owa ulotka, której, jak śpiewali aktorzy kabaretu Olgi Lipińskiej, nie przeczytaliśmy zawczasu, nim zachciało nam się zachłysnąć nowoczesnością i wolnym rynkiem?

Tak, tak, o tym wszystkim też mówią „Delicje…” i dlatego tym bardziej warto się z lekturą zapoznać.

W pewnych aspektach książka się zestarzała, w innych nie, ale nawet mimo tych „archaizmów” ciekawie spojrzeć na życie w amerykańskim miasteczku widziane oczami kogoś z zewnątrz.

Trudno ją dostać w księgarniach, ale od czego są niezastąpione Allegro/eBay/niepotrzebne skreślić. Polecam, polecam, polecam!

Delicje ciotki Dee

Seria Podróżnicza „Obieżyświat”
Autor: Teresa Hołówka
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 1994
Stron: 198
ISBN 8385661263, 9788385661269

Comments
7 Komentarzy to “Delicje po amerykańsku”
  1. Misuzu pisze:

    Ksiązka również mnie zafascynowała. Ale czy znasz moze informacje o autorce? Nigdzie nie potrafie znaleźc chociaz artykułu na jej temat.

  2. Misuzu pisze:

    Ja mam jeszcze taki dylemat:
    „Spokojne miasteczko Midwestu, czyli Środkowego Zachodu USA”
    Autorka w ksiązce nie podaje konkretnego miasteczka w którym mieszkała? CZy chodzi jej o miasteczko Midwest City w stanie Oklahoma?

    • US-lovers pisze:

      Zdecydowanie chodziło o miasteczko leżące w regionie określanym mianem Midwest, a nie o Midwest City:) Faktycznie autorka nie wskazuje konkretnie nazwy miasta.. Nie tak łatwo też dotrzeć do dokładnych informacji na temat jej życia przed karierą na Uniwersytecie Warszawskim, ale to było chyba miasteczko Athens w stanie Ohio…

      • Xochitl pisze:

        Autorka mieszkała w Bloomington w stanie Indiana 🙂 To prawda, nie podaje konkretnej nazwy, ale wspomina o tym, że to w „jej” miasteczku założony został Instytut Kinseya.

        P.S. Za lekturę „Delicji” zabrałam się niedługo po przeczytaniu serii książek, których akcja rozgrywa się właśnie w Bloomington. Kiedy zobaczyłam, że pani Hołówka mieszkała w niewielkim miasteczku na Środkowym Zachodzie, w którym mieści się kampus uniwersytetu stanowego, to oczywiście pomyślałam, że może to to samo miejsce. I jak się później okazało, zupełnie słusznie 😉 Ciekawy zbieg okoliczności, bo mogłam porównać punkt widzenia dwóch autorek: polskiej i amerykańskiej. A Amerykańska zgoła inaczej ukazała Bloomington – jako sielskie małe małe miasteczko,gdzie żyje się cudownie i blisko natury 😉

      • US-lovers pisze:

        O, dziękuję za cenną uwagę! 🙂 A porównanie perspektywy Amerykanki z perspektywą Polki na pewno jest ciekawym doświadczeniem, natomiast wnioski wskazują na to, do czego przyzwyczajeni są mieszkańcy tych dwóch krajów i czego oczekują.
        A jakie książki o Bloomington może Pani polecić? 🙂

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.