Nucąc „Streets of Philadelphia”
My clothes don’t fit me no more – z piosenki Bruce’a Springsteena ten fragment najmniej mi się podoba;) Reszta jest ładna, choć nieco smutna (jak na utwór skomponowany na potrzeby filmu mówiącego o problemach społecznych, przystało) – za to chyba wszyscy ją znają i nucą, kiedy słyszą w radio. Mowa piosence „Streets of Philadelphia” i filmie „Philadelphia”. A na blogu „zafiladelfiło się” dlatego, że dzisiaj relacja specjalna naszego wysłannika (też specjalnego:). Przeczytajcie koniecznie, żeby dowiedzieć się, gdzie można kupić pamiątki z 1776 roku, a także schody którego muzeum są bardziej znane niż samo muzeum i dlaczego – oraz po prostu po to, żeby chociaż na chwilę przenieść się do tego starego i najmniej amerykańskiego z amerykańskich miast…
Po ulicach Filadelfii oprowadzi Was Łukasz Kowalczyk, w pewnych kręgach znany jako Prezes 🙂
***
Do Filadelfii zawędrowałem tak „przy okazji”. Trochę po to by poukładać strzępki wspomnień sprzed 16 lat, trochę za namową Pani Redaktor i jej męża, a tak naprawdę to dlatego, że znalazła się na szlaku prowadzącym z zawieszonego w czasie Wilmington (gdzie być z przyczyn służbowych musiałem) do Nowego Jorku (który odwiedzić koniecznie chciałem).
I tak jadąc I-95 na północ, po minięciu podupadających, industrialnych przedmieść, zjechałem na Broad Street prowadzącą wprost do niegdyś najwyższego budynku na świecie (sic!) – miejskiego ratusza.
Ze wszystkich amerykańskich miast to chyba Filadelfia pozostaje jedynym, w którym europejski turysta śmiało poradzi sobie stosując „starokontynentalne” schematy zwiedzania. Odnajdzie tu starówkę (Old Town), zabytkowe kamienice i okazały ratusz.
Po prawej stronie zostawiam dwa potężne stadiony: baseballowy i futbolowy, większe od naszych obiektów Legii i Narodowego. Ostatnio Phillies znokautowali tu florydzkich Marlinów, sprawiając kibicom wiele radości na początek sezonu. Chociaż przypatrując się baseballowym igrzyskom nie sposób jednoznacznie stwierdzić, czy euforia tłumów bierze się ze sportowych osiągnięć drużyny, czy też raczej wywołują ją hot-dogi spadające na trybuny z nieba, wystrzeliwane przez drużynową maskotkę. I wszechobecny zapach krabowych frytek (Crab Fries), specyfiku dostępnego tylko w północno-środkowej części East Coast.
Po drodze mijam jeszcze Newbold – dzielnicę, w której ceny nieruchomości wciąż rosną, nie oglądając się na pozostałe. Choć niewielka rozmiarem, to jej mieszkańcy stworzyli na tym skrawku aż 4 wspólnoty: Newbold Neighbors Association, Newbold Civic Association, the South Bold Street Association oraz Diversed Community Services (a co będą się ograniczać!). Okolica dorobiła się nawet własnego piwa sprzedawanego pod marką Newbold IPA.
Chwila krążenia i udaje mi się gdzieś wcisnąć moim pożyczonym „kompaktowym” Nissanem. Parkuję na 18-tej południowej. Czyż ten pomysł z numerycznym nazewnictwem ulic nie jest wspaniały? Wystarczy tylko prosty plan schematyczny i trafić można bezbłędnie w dowolne miejsce w mieście bez Google Maps czy innych, bardziej tradycyjnych metod nawigacji. Turysta tylko z rzadka (choć w Filadelfii i tak częściej niż gdzie indziej) zaskakiwany przecznicami idącymi na ukos lub nikomu nic niemówiącymi nazwami ulic takimi jak Walnut czy Chestnut Street.
Kieruję się teraz w stronę Independence Hall, ale po drodze nie sposób nie pomyszkować trochę po lokalnych targowiskach, których tu nie brak – zarówno pod gołym niebem (jak to włoskie przy 9-tej), jak i w gwarnych halach ciągnących się od przecznicy do przecznicy. Dostaniemy tu szerszy wybór specjałów niż w największym Walmarcie, takich które bardziej pewnie przypadną do gustu „starokontynentalnym” niż Amerykanom.
Wreszcie moim oczom ukazuje się National Constitution Center, a właściwie w całości zasłaniający je plakat, który zapowiada koncert Bruce’a Springsteena. Jak tu nie zanucić „Born in the USA” czy „Streets of Philadelphia”…
(no to nucimy! Przypis redakcji:)
Zaraz obok, dokładnie na samym rogu 5-tej i Arch Street zaczyna się cmentarz, gdzie w skromnym grobowcu pochowano Benjamina Franklina. Wejście na teren nekropolii jest odpłatne, dlatego mały tłumek gromadzi się przy ogrodzeniu, by uwiecznić z daleka miejsce spoczynku jednego z Ojców Założycieli. Natomiast o wejściu na teren ekspozycji w samym Independence Hall bez uprzedniej rezerwacji można tylko pomarzyć. Trzeba zadowolić się magnesikiem ze słynnym pękniętym dzwonem, który według podania obwieścił światu powstanie Stanów Zjednoczonych Ameryki dnia 4 lipca 1776 roku. Takie i inne pamiątki można dostać w Visitor’s Center zlokalizowanym w Liberty Bell Center.
Teraz kawa ze Starbucksa na drogę i jadę w kierunku Philadelphia Museum of Art (Philamuseum), by móc choć na chwilę stanąć obok pomnika Rocky’ego i wbiec po słynnych schodach. Tylko nieliczni z tych, którzy wdrapują się z nieukrywanym entuzjazmem na sam ich szczyt, decydują się na odwiedzenie jednego z największych w Stanach muzeów sztuki. Przegrywa ona z magiczną aurą schodów. Kinematografia rozkłada tu malarstwo na łopatki – dosłownie i w przenośni.
Teraz czas odetchnąć trochę morską bryzą. Ruszam w drogę do Atlantic City.
To ja z ciekawych miejsc w Filadelfii dorzucę jeszcze całkiem fajne zoo (jak ktoś lubi) i mega-interesujące więzienie, w którym siedział przez jakiś czas Al Capone i gdzie podobno straszy… http://www.dalekoniedaleko.pl/eastern-state-penitentiary/
Super, dzięki za linka z ciekawym artykułem! 🙂
Całe szczęście, że w bagażniku nie było jednak trupa;)