Django – recenzja filmu
Quentina Tarantino na Dzikim Zachodzie do tej pory jeszcze nie było – ale i w tej nowej, westernowej konwencji reżyser „Pulp Fiction”, „Kill Billa” i „Bękartów wojny” doskonale się odnalazł… i zachwyca widzów tym, czym zazwyczaj: potężną dawką absurdu, błyskotliwymi dialogami i krwawą sieczką, oczywiście.
Historia zaczyna się, kiedy grupa niewolników skutych kajdanami i ich właściciele spotykają dr. Kinga Schultza, przemieszczającego się po Ameryce w pojeździe ze śmiesznym, dyndającym na dachu zębem (Schultz jest byłym dentystą). Schultz chce kupić tytułowego bohatera, który ma mu pomóc w rozpoznaniu poszukiwanych przez niego braci Brittle – awanturników i zabójców, którzy pracują aktualnie na plantacji, na której miał nieprzyjemność przebywać swego czasu Django.
W ten sposób wyzwolony „nigger” i niemiecki doktor stają się duetem łowców głów. „Zabijać białych za pieniądze? Co ma się w tym nie podobać?”, odpowiada Django zachęcany przez Schultza do włączenia się w jego działalność. Tak zaczyna się współpraca, która Schultzowi ma przynieść pieniądze, a wyzwolonemu Django – odzyskanie żony.
Żeby nie zepsuć widzom frajdy z zachwycania się filmem, nie opiszę kolejnych scen (tej z szeryfem przed saloonem, tej wzruszającej, w której Schultz opowiada legendę o niemieckiej Broomhildzie, tych w drodze do Candylandu, gdzie uwięziona jest żona Django, i wreszcie tych, które prowadzą do brutalnego i widowiskowego zakończenia…).
Najlepsza scena? Chyba nie jestem osamotniona w gronie osób, które najbardziej zachwycił groteskowy finał pościgu, w którym grupa facetów z zakrytymi twarzami burzy się, bo przez źle wycięte otwory na oczy nic nie widzą i odmawiają udziału w akcji…
Kto spośród obsady spisał się najlepiej? Trudno mi stwierdzić od razu, kto wypadł ciekawiej: Schultz grany przez Waltza, tytułowy bohater, zachowujący zimną krew w najtrudniejszych momentach, czy Samuel L. Jackson w roli prawdziwie… czarnego charakteru…
Film jest majstersztykiem i nawet jeśli sama fabuła nie przypadnie komuś do gustu, będzie musiał przyznać, że scenariusz i budowanie napięcia, a także (przede wszystkim!) surrealistyczne rozmowy bohaterów są niezwykle wymyślne. Ach, i jeszcze ścieżka dźwiękowa! Klimaty Ennio Morricone obok raperskich kawałków! Brawo!
Całość na szóstkę.
Z kina wyszłam z mieszanymi uczuciami tylko z jednego powodu. „Django” to odległa historia i tak stosunkowo młodych Stanów Zjednoczonych, i to wyjątkowo okrutna historia, ale jednak prawdziwa… Film obrazuje hardcore’owe zachowania właścicieli plantacji, którzy godność czarnoskórych mieli za nic i bez mrugnięcia okiem wysyłali ich na najgorsze tortury i zabijali. To działo się naprawdę – może nie tak spektakularnie jak u Tarantino, ale za to naprawdę.
A tak brzmi motyw muzyczny z „Django” – piosenka o tym samym tytule:
Polecam, polecam, polecam. I czekam na Wasze opinie.
Comments
3 Komentarze to “Django – recenzja filmu”Trackbacks
Check out what others are saying...-
[…] Hathaway (“Les Miserables. Nędznicy”) Najlepszy aktor drugoplanowy: Christoph Waltz (“Django”) Najlepszy reżyser: Ang Lee (“Życie Pi”) Najlepszy film nieanglojęzyczny: […]
Na ostatnim zdjęciu Broomhilda von shaft z bronią przystawioną do skroni. I’m on the horse.
Co do ‚I’m on a horse’, są już memy;) Na przykład taki… Można się go było zresztą spodziewać;) Pasuje!
