Nasze Thanksgiving
O pochodzeniu Święta Dziękczynienia i tradycjach z nim związanych mieliście już okazję przeczytać (jeśli nie, zapraszam tutaj i tutaj🙂 ). Dlatego w tym roku napiszę o Thanksgiving z bardziej osobistego punktu widzenia. Mojego – i indyka.
Po raz pierwszy miałam okazję uczestniczyć w Święcie Dziękczynienia na amerykańskiej ziemi, w Chicago, w 2008 roku – razem ze współlokatorami z polsko-amerykańskiej wymiany studenckiej przygotowaliśmy wtedy huczną imprezę. Mimo naszego braku doświadczenia, indyk wyszedł pierwszorzędnie:). I tak zaczęła się piękna, polsko-amerykańska tradycja. Teraz, już w Polsce, co roku staramy się zorganizować spotkanie we wspólnym gronie, z wielkim faszerowanym indorem.
W tym roku podjęłam się tego spektakularnego, ale też karkołomnego zadania, jakim było samodzielne przyrządzenie pięciokilogramowego ptaszyska. Wcześniej oczywiście trzeba było go wypatroszyć, co również mnie nieco przerażało, a jeszcze wcześniej kupić, co było równie trudne jak cała reszta. Ale po kolei… 😉
Rzeczywiście, pierwszym problemem okazało się kupienie w Warszawie wielkiego świeżego indyka – na ponad miesiąc przed świętami Bożego Narodzenia w polskich sklepach indyków NIE MA. Gęsina jest (bo modna), kurczaki są (bo uniwersalne i tanie), nawet kaczki prędzej się znajdzie. Ale indyka, który zajmuje pół zamrażarki, nikt nie chce przechowywać. Na ratunek przyszedł mi kolega Jersey, który polecił świetny sklep mięsny – Befsztyk (i to nie jest żadne product placement:). Udało się! Na 24 godziny przed imprezą zapakowaliśmy indyka do samochodu i popędziliśmy do domu, żeby obejrzeć jeszcze drugą połowę meczu Gruzja – Polska (Polacy wygrali 4:0, indyk cieszył się razem z nami:).
Indyk ogląda mecz
Następnego dnia rano dziarskim krokiem podeszłam do indyka, przywitałam się z nim i postanowiłam działać. Działać, to znaczy patroszyć, nacierać oliwą, przyprawami i faszerować. Na paragonie wyraźnie było napisane, że indyk ma w środku podroby. Wnętrzności. Jelita i tak dalej. Zrobiło mi się niedobrze, ale zajrzałam indorowi między nogi. Zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze, bo faktycznie w środku coś tkwiło.
Wykonałam telefon do mamy: „Co robić, co robić, jak TO wyjąć?!” Mama odpowiedziała: „No jak to. Tak zwyczajnie. Wyjmujesz po kolei, żołądek, płucka… Tylko jak będziesz wyciągać wątrobę, to uważaj, żeby woreczek się nie rozerwał i żółć nie rozlała, bo indyk będzie do wyrzucenia”.
Coooo?
A zatem próbuję wyjmować. Czy raczej ciągnąć, bo te podroby okazują się mocno przywierać do reszty zwierzęcia. Drugi telefon. „Mama, ale te wnętrzności są strasznie mocno przymocowane, nie chcą wyjść, ciągnę i ciągnę, ale to jest takie twarde…”. Mama: „Ale to takie twarde to kręgosłup! No od razu mi się wydawało, że kupiłaś już wypatroszonego indyka!”
Uff. Czyli najgorsze za mną (zanim na dobre zaczęłam pracę;).
Etap drugi to nacieranie. W ruch poszły oliwa, czosnek, sól, pieprz, szałwia i inne zioła (!). Tak zamarynowanego indyka wstawiłam na kilka godzin do lodówki. W międzyczasie przygotowałam farsz według autorskiego pomysłu (słowo „autorski” to lekkie nadużycie semantyczne, bo w rzeczywistości połączyłam dwa przepisy znalezione na blogach i dodałam jeszcze trochę od siebie).
No to do rzeczy – poniżej przepis:
Składniki:
indyk (ok. 5 kg)
sól
pieprz
oliwa
kostka masła
kilka gałązek szałwii
1 łyżka zmielonego świeżego estragonu
2-3 ząbki czosnku
szklanka posiekanej cebuli
pół szklanki dymki
pół szklanki świeżo posiekanej natki pietruszki
6-8 szklanek grubo pokruszonego świeżego chleba
0,5 kg pieczarek
Sposób przyrządzenia:
Najpierw ładnie witamy się z indykiem. 🙂 Następnie myjemy delikwenta i nacieramy go solą, pieprzem, rozgniecionymi ząbkami czosnku i przyprawami. Następnie przykrywamy folią i wkładamy na kilka godzin do lodówki.
W tym czasie możemy przygotować farsz.
Roztapiamy masło na średnim ogniu na dużej, głębokiej patelni. Dodajemy cebulę i smażymy, aż zacznie się rumienić. Wrzucamy umyte i posiekane pieczarki, co jakiś czas mieszamy. Do garnka trafiają też sól, pieprz i czosnek (trzeba próbować i sprawdzać, kiedy przestać:).
Kiedy farsz nieco ostygnie, dodajemy do niego pokruszony chleb i mieszamy.
Kolejnym krokiem jest umieszczenie farszu w środku indyka i zaszycie go. Mięso smarujemy oliwą, a także w razie konieczności solimy i pieprzymy, ewentualnie dokładając więcej gałązek szałwii, a co!
Wkładamy ptaszysko do brytfanny i umieszczamy w piekarniku rozgrzanym do 250°C na 200 minut (zasada jest taka, że na każdy kilogram indyka przypada ok. 40 minut pieczenia). Temperaturę powinno się regulować, żeby indyk za bardzo się nie spiekł z wierzchu (na początku może być nieco niższa, później ją podnosimy). Co jakiś czas powinno się też polać indyka bulionem (lub przynajmniej wodą, jeśli na bulion nie wystarczyło już czasu).
A później, jak to mówią lekarze, pozostaje nam tylko czekać…
I wiecie co? Indyk – o dziwo – wyszedł całkiem niezły, a goście nie tylko się najedli, ale jeszcze pochwalili. Nie dałam tego aż tak po sobie poznać, ale byłam dumna jak rzadko kiedy, że pierwszy samodzielny indyk był taki smaczny, z chrupiącą skórką, pachnący ziołami… Podałam go z ziemniakami zapiekanymi z parmezanem i szczypiorkiem (dla chętnych było też pieczywo). I to by było na tyle. Po indyku już nie ma ani śladu. Tylko zdjęcia.
Happy Thanksgiving everyone – to już jutro!
PS. A jeśli jednak nie dowierzacie, że polski indyk może być amerykański i smaczny, polecam bardzo obszerny i ciekawy artykuł z New York Times prezentujący tradycyjne dania ze wszystkich amerykańskich stanów (a nawet z Portoryko) – zajrzyjcie tutaj i wybierzcie przepis na danie, które podbije Wasze podniebienia.
I na koniec jeszcze jedno zdjęcie, które kompletnie mnie rozbroiło: