Ameryka w drodze. Droga po Ameryce. Blue Highway
Są filmy, których tytuł zdradza wszystko. Są i wpisy na tym blogu, których nagłówki mogłyby wystarczyć za całą resztę. Tak jest w tym przypadku.
Dzisiaj zamierzam opowiedzieć Wam o filmie „Blue Highway”, który najkrócej można streścić właśnie w w tych dwóch hasłach: Ameryka w drodze. Droga po Ameryce.
Warto dodać także, że to prawdziwe niezależne kino. Dillon gra Dillona, Kerry gra Kerry, a w rolach drugoplanowych występują właściwie tylko krajobrazy. Miejsca, miasta, kadry – wszystkie przesiąknięte amerykańskim duchem.
„Blue Highway” – trailer, źródło: Vimeo
Na film zabrałam męża i jego brata, którzy aż tak wielką miłością do USA (jak ja) nie pałają. Dlatego miałam nadzieję, że „Blue Highway” będzie miało także mnóstwo innych walorów. I tak było!
Dillon pewnego dnia postanawia spakować swój dobytek i rozpocząć nowe życie w Kalifornii (co również jest znamienne – wystarczy przypomnieć sobie chociażby „Grona gniewu” Steinbecka czy… historie setek imigrantów, którzy właśnie w CA planowali zacząć wszystko od nowa). O tej decyzji dowiadujemy się już w drodze, bo reżyser od razu „pakuje” widza do samochodu, razem z dwójką przyjaciół.
W miarę jak zmieniają się krajobrazy, zmieniają się ludzie i zmienia się pogoda, … zmienia się też relacja między Kerry i Dillonem. Niby iskrzy, żeby za chwilę okazało się, że coś jednak nie gra, aż wreszcie, na samym końcu… Oczywiście tego Wam nie zdradzę. 😉
Ten film to nie tylko inspirująca podróż po kraju pełnym ciekawostek, chociaż to one stanowią kanwę utworu. Ponieważ w samochodzie dwójki bohaterów nie działa radio, a Dillon jest mistrzem „wiedzy bezużytecznej” i pamięta takie drobiazgi, jakimi 99% populacji nie zawraca sobie głowy, popisuje się ich znajomością przed Kerry. Przemierzanie Ameryki staje się też naturalnym planem filmowym, a bohaterowie na zmianę muszą odgadywać, w jakich filmach wystąpiły miejsca, które mijają po drodze. Nie, właściwie nawet nie po drodze, bo Kerry i Dillon co chwilę z tej drogi zbaczają – przecież warto zobaczyć jak najwięcej.
„Blue Highway” to także świetne kadry, świeże twarze na ekranie i piękny podkład muzyczny. Już na wstępie twórcy zaserwowali nam długi fragment utworu „Johnny & Mary” wykonanego przez Roberta Palmera.
I jeszcze jeden plus ode mnie, za Kerry Bishe w roli głównej, którą poznałam w mojej kochanej „Operacji Argo”.
Światowa premiera filmu odbyła się podczas tegorocznego American Film Festival we Wrocławiu, o którym więcej pisałam o, tu. – To niskobudżetowa produkcja zrobiona przez przyjaciół, dla przyjaciół i o przyjaciołach. Opowieść o podróży przez Stany dwojga młodych kinomanów, którzy poświęcają wakacje na poszukiwanie miejsc, jakie stały się planem dla słynnych filmów. Bohaterowie zaczynają wyprawę od okolicy, w której David Lynch kręcił “Blue Velvet”, a kończą zagubieni na słynnej autostradzie (tego samego autora). Warto zapamiętać i powtórzyć. Swoista historia kina, wprowadzająca widza AFF w oryginalny sposób do sekcji Arcydzieła Amerykańskiego Kina. 90 lat Warner Bros., w której znalazło się 14 filmów – opowiada Urszula Śniegowska, dyrektorka artystyczna American Film Festival.
Poleca pani Śniegowska, polecam i ja.
Yeah! Dzięki za ten wpis. Oczywiście masz mnie na sumieniu, bo moja fascynacja Stanami wzrośnie do bardzo niebezpiecznego poziomu 😀 W przyszłym roku może uda mi się w końcu spełnić marzenie.
I bardzo dobrze, że mam Cię na sumieniu! Trzymam kciuki za przyszłoroczną wyprawę:)
Chociaż… po co czekać aż do przyszłego roku? ;)) I dlaczego „może”? Żadne „może”, this is America, impossible is nothing! Pozdrawiam serdecznie:)
Hell yeah, masz rację. W przyszłym roku NA PEWNO 🙂 W tym muszę dokończyć kilka spraw.
To jeden z najgorszych filmów jakie widziałem. Nudny, nieciekawy, takie sobie plenery, proste dialogi, tandetne miejsca. Zupełnie nie ma się czym zachwycać. Kompletnie nie rozumiem przesłania tego filmu i po co on w ogóle powstał. Nie polecam
Tak to jest z niezależnymi filmami – jednym bardzo się podobają, innym kompletnie nie przypadają do gustu:)
Jeśli chodzi o cel, dla którego powstał akurat ten obraz, to oczywiście mogę tylko próbować zgadywać, co miał na myśli reżyser, ale zapewne chodziło o „artystyczne wyżycie się”. Przesłań też da się kilka znaleźć, jak na przykład to, że nawet z najdłuższej, dobrze zaplanowanej trasy warto czasem zboczyć…
Jak najbardziej rozumiem jednak, że wybrane plenery, sam temat i senna akcja mogły się Panu nie spodobać. Ja wychodziłam z kina bardzo zadowolona, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że „Blue Highway” nie spełniło oczekiwań wielu osób.